W pewnym mieście żył mężczyzna. Wiódł proste życie. Rano wychodził na stragan, gdzie sprzedawał warzywa, a popołudniami oddawał się swojej największej pasji, jaką była glina. Tworzył z niej talerze i miseczki, które rozdawał swoim przyjaciołom i dalszej rodzinie.

Potrafił stworzyć z gliny sylwetkę człowieka tak realistyczną, że niejednokrotnie ludzie brali ją za żywą postać. Wszystko, co wychodziło spod jego dłoni było zjawiskowo piękne i pełne życia.

Pewnego dnia, za namową rodziny i przyjaciół, wysłał swoją pracę na konkurs. Nikogo nie zdziwiło, gdy przepiękna waza uznana została za najpiękniejsze ze wszystkich naczyń, które oglądało jury. Nikogo poza rzeźbiarzem. Nadal uważał, że to, co robi jest całkiem zwyczajne, takie ,jakie jest.

A jednak uznanie i aplauz sprawiły mu dużą przyjemność i postanowił sprawdzić, czy inne jego prace zostaną przyjęte z równie dużym entuzjazmem.

I tak zrobił.

Zgłosił się do kolejnego konkursu,  następnie do jeszcze innych.

Wszędzie jego prace wygrywały konkursy i szybko stał się najbardziej znanym rzeźbiarzem w swoim kraju.

Przyjaciele zaczęli pokazywać się z nim na fotografiach, a rodzina chętnie go odwiedzała.

Ważne osoby przyjeżdżały, by zamówić u niego  misę, w której nawet najzwyklejsze warzywa stawały się towarem ekskluzywnym. Bądź co bądź była to misa spod rąk utalentowanego artysty. I to człowieka, który jeszcze do niedawna sprzedawał marchewki i kartofle.

Na jego prace ludzie potrafili czekać nawet dwa lata.

Rzeźbiarz pracował od rana do nocy, by spełnić oczekiwania ludzi, którzy przyjeżdżali do niego i dzwonili.

Był coraz bardziej zmęczony, a moment, by zasiąść przed gliną, odkładał na coraz późniejsze godziny. Właściwie zaczął czuć do gliny awersję. Siadał przed swoim domem i bezmyślnie wpatrywał się w sunące po niebie obłoki i gałązki brzozy.

Codziennie przychodziła do niego sąsiadka i przynosiła mu trochę gorącej zupy.

Moment, gdy gorąca zupa trafiała do jego żołądka, był ulubioną chwilą dnia.

Pewnego dnia  z ciałem rzeźbiarza zaczęło się dziać coś zaskakującego.

Coraz częściej odmawiało ono posłuszeństwa.

Jego dłonie wykręcały się i sztywniały, gdy dotykał gliny. Nie był w stanie zrobić nawet najprostszej miseczki. Ludziom, którzy przyjeżdżali do niego, mógł zaproponować wyłącznie rzeczy, które wykonał przed laty, gdy zaczynał swoją zabawę z kołem garncarskim.

Proste naczynie początkującego rzeźbiarza.

Przyjeżdżali więc coraz rzadziej, aż wreszcie pod jego domem było pusto jak kiedyś.

Był coraz bardziej chory i zagubiony.

Jedyną osobą, która go odwiedzała, była sąsiadka przynosząca mu coś domowego do zjedzenia.

Pewnego dnia zszedł do piwniczki w swoim domu i zobaczył, że na półce stoi ostatnia miseczka, która wyszła spod jego dłoni.

Była to jedna z jego pierwszych prac.

Proste, małe naczynko, w wielu miejscach poklejone i popękane.

Ostatnia miseczka.

I jednocześnie pierwsza.

Wziął ją do swoich sparaliżowanych dłoni i zapłakał.

W tym samym momencie postanowił, że nigdy jej nie sprzeda. Zabrał ją do domu, wyczyścił z kurzu i nalał do niej zwykłej zupy z kaszy i kartofli, którą przyniosła poprzedniego dnia sąsiadka, jedyna osoba, która widziała jego dramat.

Następnie umył miskę i postawił ją na stole, w samym centrum, by przypominała mu, że najbardziej na świecie pragnie tego, co sprawia mu radość.

 

Przez jakiś czas nie rzeźbił.

Ciało powoli odzyskiwało swoją sprawność. Paraliż ustępował.

 

Pewnego zimowego dnia mężczyzna dotknął gliny i poczuł, że może zacząć rzeźbić od nowa. Tym razem nie dla świata, lecz dla siebie.

 

Sąsiadce zaś podarował swoją pierwszą i ostatnią miseczkę. Proponowano jej za ten ostatni cud krocie pieniędzy, lecz kobieta stanowczo odmówiła. Codziennie bowiem zanosiła porcję zupy swojemu sąsiadowi. A chwile, które spędzali ze sobą, patrząc na taniec chmur i słońca były bezcenne.



***********************

 

Tęsknimy za pierwszym miejscem na podium, za uznaniem, za błyskotkami tego świata. To nie są złe tęsknoty. Pieniądze i uznanie to informacja zwrotna, że to, co robimy, ma wartość. Jest jednak taki moment w życiu, gdy to, co było pierwszym impulsem w naszym działaniu, schodzi do podziemi. Zapominamy o radości, która jest pierwszą nagrodą w twórczości. A kiedy odchodzi radość, odchodzi też Duch Kreacji, który jest  w swojej naturze jak małe dziecko. Lubi zabawę. I wtedy stajemy się jak maszyny, które powielają doskonały wzór. Niby nic złego, ale wzór staje się tylko sekwencją mechanicznych powtórzeń – nie ma w nich życia i świeżości.

Czasem więc trzeba powrócić do początków.

Do dziecka w sobie.

Do radości i lekkości.

Przygnieciony przymusem wysokiej produktywności, raczej nie zobaczysz gwiazd.

Czasem więc trzeba powrócić do początków.

 

Scroll to Top