POLOWANIE NA SZCZĘŚCIE
To był zwykły dzień, a przynajmniej na taki się zapowiadał z jednym wyjątkiem – byłam cholernie zmęczona od samego rana. Rankiem stanęłam w kuchni i poczułam, że więcej nie mogę. Nie mogę wymyślać, co na obiad, co kupić przed początkiem roku szkolnego, gdzie wywiesić kolejną porcję dziecięcych skarpet i skąd wytrzasnąć cierpliwość dla rozpoczynających się kłótni o to, kto jajko na miękko, kto zupę mleczna i czy pójdziemy na basen.
Ten sam stan może do Ciebie przypłynąć, gdy nie masz dzieci albo gdy mieszkasz sama/sam. Zmęczenie decyzjami, które podejmujesz każdego dnia, drobnymi wyborami, które jak lawina podchodzą do Ciebie i każą Ci mówić, działać, mieć przemyślenia, stanowisko i być wewnętrznym oceanem wszechwiedzy.
W takiej sytuacji są trzy wyjścia: mogę wytrzymać (zacisnąć zęby, spiąć pośladki i dotrwać do wieczora) lub mogę nie wytrzymać (wybuchnąć, pogrozić, zakazać i wyjść). W obydwu przypadkach ktoś zostanie uszkodzony – albo ja, albo najbliżsi.
Jest trzecie wyjście. I to właśnie od kilku lat wybieram.
– Dzisiaj jestem Królową, kochani, poproszę o koronę i berło.
Myślisz, że ktoś się buntuje? Śmieje? Wybucha? Nic z tych rzeczy, po prostu zaczynamy się bawić. Luźny brzuch, śmiech i fala nieprzewidywalności.
Ona przemawia jako pierwsza. Jest Dyrektorem Generalnym.
– Załatwisz wywózkę dzieci. Załatwisz?
On załatwia. Jest Bardzo Sprawnym Szoferem. Za to Go kocham. Jest też Wodzirejem.
– Dziś idziemy na koncert. Grają bluesa. Pobawimy się w wielki świat.
Dzieci wywiezione, pranie rozwieszone i przedziwnie pusty i odkurzony dom, trochę jak na święto. Dawniej miałam plan na szczęście, rozpisywałam je punkt po punkcie, nie wiedząc, że im więcej tych punkcików, tym bardziej szczęście się kurczy. Cóż, szczęście ma właśnie taką naturę – nie lubi kontroli, ale akurat tego nie wiedziałam. Nauczyłam się przez obserwację. Zapytasz mnie, co obserwowałam?
Chmury.
Nastrój.
I własne upierdliwe myśli.
Mój pierwszy raz, blisko siebie, wydarzył się wiele lat temu. Prosty scenariusz – niedziela, miało być rodzinnie, gościnnie, obficie. W domu dwanaście osób, mąż, dzieci, dziadkowie, znajomi. A ja w centrum tej lawiny stoję i umieram. Nie mogę. Jest za dużo wszystkiego – dźwięków, próśb, spojrzeń, rozmów, emocji. Za dużo innych, za mało mnie.
Uciekłam do najmniejszego pokoju, w którym leżał materac, a przez okno wpadał wiatr, taki delikatny jak oddech i rytmicznie poruszał porwaną firanką. Leżałam, płacząc i patrzyłam na ten spokojny ruch wiatru. Łzy płynęły po moich policzkach, a ja wypuszczałam z siebie wszystkie moje „już nie mogę”, „nie wytrzymam”, „muszę”.
Nie wiem, ile trwał ten stan – wypuszczania myśli i oddychania w rytmie falującej firanki – 15 minut, może pół godziny. Trwał na tyle wystarczająco, bym mogła wypuścić to, co mnie zatkało na samą siebie.
Głupie myśli wyhodowane z braku miłości i czułości wobec siebie.
Surowe wnętrze i wyolbrzymione nakazy.
Pozwalałam odlatywać swoim myślom, tak jak przesuwającym się chmurom. Sprawdzałam, co pod nimi jest. I wiesz, co zobaczyłam?
Niebo.
Szczęście ma szansę na wielkie wejście. Im szerzej oddychasz, tym większa szczelina na niespodziewane sploty wydarzeń. Jedno za drugim szczęście plecie ten warkocz, nie uwierzysz, ale śmieję się, gdy to piszę. A kiedyś płakałam. I nie chodzi tu tylko o oddech fizyczny. Nie daj sobie wmówić, że weźmiesz trzy, cztery oddechy na dobę i wszystko się ułoży. Chodzi o czas, który sobie dajesz. Tak często dajemy wszystkim wokół to, co najcenniejsze – czas, uwagę, czułość, wysłuchanie.
A ile z tego wszystkiego dajemy sobie na co dzień?
Dzień, który zapowiadał się fatalnie, skończył się tym, że to nie ja, ale szczęście było myśliwym, a ja zostałam upolowana.
Więc Ona całuje Go w przedziałek. Szczęście tak lubi. Skacze, uśmiecha się. Nie wstydzi się, że ma łatwiej, bo może być lekko, dlaczego nie?
Kiedy wraca do domu, po pracy, wszystko już jest. Nie gotowała. Nie kupowała. Nie pucowała. Nie była Kopciuszkiem.
Jest spaghetti, ogórkowa, kasza, sos mięsny i dwa kilogramy prawdziwków. Zjada, co się da. Sukienka? Kreacja sprzed roku? Nie. Nie ma czasu. Koncert. Wino. Grzanki. Taniec. Bee Gees, Nalepa, Rick Astley, A-Ha.
Na koniec dostaje gwiazdkę z nieba, Jowisza i cztery księżyce oglądane przez niwelator z lat osiemdziesiątych.
– Tyle lat polowałem na te księżyce i dopiero dzisiaj widziałem je po raz pierwszy. I to z Tobą. Co za noc.
Co za noc.
Co za dzień.
Co za życie.
A mogła do wieczora układać majteczki i skarpetki na kupki. Albo jeszcze inaczej – obejrzeć film o Miłości. A wybrała miłość.
Co za życie…
Nigdy mnie tego nie uczono.
Nigdy mi tego nie objawiono.
Szczęście przychodzi,
gdy zacisk odchodzi.
Szczęście się staje,
gdy puszczasz stare zwyczaje.
I siebie.
Zapraszam Cię do siedmiotygodniowej podróży „Już się tak nie staraj”. Będziemy się puszczać i odkrywać nieoczekiwane sploty szczęścia.
To ścieżka, którą kroczę od lat. Czasami zbaczam, ale powracam na nią, żeby raz jeszcze zrozumieć prostą prawdę:
JUŻ SIĘ TAK NIE STARAJ. POZWÓL ŻYCIU POSTARAĆ SIĘ O CIEBIE.